Opowiadanie „Zorzyczyki” można czytać bez znajomości innych tekstów z uniwersum. Fabularnie jest delikatnie powiązane z „Zawieje, zamiecie” z antologii „Cztery żywioły magii”.
Pierwotnie opowiadanie było opublikowane w antologii
„Tęczowe i fantastyczne II: Autostopem przez tęczę”,
wyd. Grupa Wydawnicza Alpaka
Redakcja i korekta: Kamil Gontarz, Artur Nowrot,
Patryca Sowisz, Magdalena Stonawska
Okładka: A.Mason
Opowiadanie można pobrać także w formie ebooka (epub) tutaj.
Na grobie Reginy Piechoty leżał świeży wieniec. Gustowny, starannie skomponowany, jak z jakiegoś żurnala, gdyby oczywiście w żurnalach pokazywano zdjęcia cmentarnych stroików. Ludmiła była pewna, że zamówiła go starsza Ryńska, może na prośbę wnuczki Reginy.
Przyniesione przez nią samą kwiaty – zwykła, prosta wiązanka bez wstążek i celofanów – wyglądały przy wieńcu wręcz obraźliwie skromnie. Ludce to nie przeszkadzało. Gdyby Regina mogła to zobaczyć, na pewno doceniłaby bukiet od niej bardziej niż tę ostentacyjną elegancję.
Chociaż tak po prawdzie to gdyby Regina wydostała się z trumny, rozerwała łańcuchy, przekopała się na powierzchnię i wywróciła płytę nagrobną, bardziej od roślinności interesowałyby ją Ludmiła i tych parę osób przebywających tego ranka na cmentarzu. Bardzo możliwe, że nikt by z tego spotkania żywy nie wyszedł – cywile nie mieli szans, a Ludka miała swoje lata i z niechęcią, ale uczciwie przyznawała, że do pojedynków ze strzygami się już średnio nadaje.
Nie żeby wcześniej jej to specjalnie dobrze wychodziło. Regina zmarła zwyczajnie, ze starości.
Strzygi umierały powoli i śmierć ludzkiej części była dla nich ledwie początkiem agonii zmieniającej czującą i myślącą istotę w bestię już całkiem niepanującą nad swoim głodem. Regina nie była wyjątkiem. Tylko dzięki Ludmile siedziała zamknięta w swojej trumnie, a nie grasowała po ulicach Brzegu.
Oczywiście Ludce nawet przed samą sobą trudno się było przyznać, że owinęła trumnę łańcuchami (tak po prawdzie owijał jej bratanek Łukasz, bo ją samą w nader niesprzyjającym momencie dopadła rwa kulszowa) – nie ze względu na bezpieczeństwo ludzi, nie żeby ulżyć Sabinie, ale ze względu na samą siebie. Ludmiła nie była w stanie zabić Reginy lata wcześniej, gdy spotkały się po raz pierwszy – nie byłaby też w stanie zrobić tego teraz, gdyby stara Piechotowa faktycznie wypełzła z grobu i ruszyła ulicą Makarskiego, siejąc śmierć i zniszczenie.
Pozostawało jej mieć nadzieję, że Regina nigdy z grobu nie wstanie. A jeśli już, to że poradzą sobie z nią Sabina albo Marysia.
Na myśl o Marysi zrobiło jej się ciepło. Ludka nigdy by nie pomyślała, że kiedyś będzie się tak czuła. Wtedy, na pogrzebie Reginy, czuła własną starość. Wiedziała, że stoi w takim punkcie drogi, gdzie los niczego już przed nią nie ukrywa. Widziała prostą ścieżkę, widziała szarość zmierzchu i widziała koniec.
A potem nagle w to wszystko wkroczyła Marysia i przyniosła ze sobą blask.
– Pani Marciniak? – Czyjś głos, chropowaty i nieprzyjemny, przerwał jej rozmyślania.
Mężczyzna był młodszy od niej, ale niewiele. Na oko po tej lepszej stronie sześćdziesiątki. Włosy miał szpakowate, dawno niestrzyżone, a łysina rozpoczęła już wędrówkę od czoła ku potylicy. Pomarszczoną, wychudzoną twarz zdobił gęsty wąs, kojarzący się Ludmile ze szczotką do butów. Natręt ubrany był w ciemne spodnie, ciemną, pamiętającą lepsze lata kurtkę, a w dłoniach miął nerwowo kaszkiet. Wyglądał nieciekawie i bezbarwnie jak większość ludzi – tak jak i sama Ludmiła, siwowłosa, ubrana w szary płaszcz, z szarą torebką i w szarych botkach.
Zmierzyła go surowym spojrzeniem od stóp aż po lśniący czubek głowy.
– Nie znamy się – oznajmiła.
– Nie. Ale słyszałem o pani. O tym, co pani robi. I o pani rodzinie. Potrzebuję pani pomocy.
Miął tę czapkę w dłoniach i spoglądał na nią oczami człowieka, który desperacko próbuje uwierzyć w to, że nie oszalał i że jego problem da się rozwiązać… ostatecznie.
– Nie wiem, co pan słyszał – odpowiedziała chłodno. – Byłam sekretarką w szkole. Teraz jestem emerytką.
– Ale nie tylko. – Nie odpuszczał. – Słyszałem o Antonim Marciniaku z Nysy. Słyszałem, co robił. Pomagał ludziom. A ja mam problem.
Ludmiła skrzywiła się. Z pewnego punktu widzenia cioteczny wuj Antoni rzeczywiście pomagał ludziom. Z innego – mordował nieludzi. Masowo.
– Tak się już dziś nie robi. To nie te czasy. Żyj i daj żyć innym. Niech pan się z tym problemem dogada. Albo pójdzie na terapię. Przy dworcu przyjmuje dobry psycholog, ma doświadczenie z takimi przypadkami.
– Nie jestem wariatem! – oburzył się nieznajomy. – Wiem, co widziałem!
Marciniakowa westchnęła. Tyle było z jej chwili spokoju przy grobie Reginy. Zastanowiła się przelotnie, czy strzyga ich słyszy. A jeśli tak, to czyj głos ją bardziej irytował – Ludki czy tego typka.
– Nie jest pan wariatem. A ja już nie jestem łowczynią.
Odwróciła się i odeszła. Nie miała ochoty ani siły na dalszą rozmowę. Zostawiła polowania za sobą dawno, dawno temu. Po niej nie było już nikogo. Jej brat głośno chwalił rodzinny fach, ale wcale się nie palił, by rzucić swój warsztat i ganiać po polach za wiłami. Bratanek miał podejście zdroworozsądkowe i uważał, że ich protoplaści to banda seryjnych morderców i lepiej dla wszystkich byłoby, gdyby zginęli w mrokach niepamięci. O ile było jej wiadomo, w promieniu co najmniej stu kilometrów od Brzegu nie było innych łowców. Łysy z czapką mógł skorzystać z jej rady i dogadać się z uprzykrzającym mu życie potworem albo faktycznie pójść na terapię.
Nie gonił jej, na swoje szczęście. Gdyby poszedł za nią na parking, przekonałby się, że Ludmiła salta w tył może i nie była już w stanie zrobić, ale obejść się brutalnie z jakimś namolnym dziadem – jak najbardziej. Choć oczywiście lepiej nie wzbudzać zbytniej sensacji, zwłaszcza gdy jest się osobą dość dobrze kojarzoną w powiecie.
Ludmiła może i sama była szara, bezbarwna, łatwa do przeoczenia, jednak jej partnerka w życiu i biznesie przypominała rajskiego ptaka. Maria była światłem pełnym kolorów, ogromną osobowością zamkniętą w drobnym ciele. Nie tylko życie Ludki nabrało dzięki niej barw.
Po drodze do Brzeziny zrobiła jeszcze zakupy w spożywczym i budowlanym i zajrzała do zaprzyjaźnionej kwiaciarki po sadzonki dla Marii. Zdążyła jeszcze przejechać przez miasto, zanim ludzie zaczęli wychodzić z pracy i tłoczyć się na drogach.
Zaparkowała przed pięknym, zadbanym gospodarstwem. Siedlisko obejmowało kilka budynków, w tym zaadaptowaną na salę szkoleniową stodołę, ale Ludmile największą radość sprawiał zawsze widok głównego zabudowania, tego, w którym mieszkały. Siedlisko Relaksacji, ich wspólne przedsięwzięcie, było tak naprawdę dzieckiem Marysi. To ona była siłą napędową, pomysłodawczynią, i to ona prowadziła zajęcia i warsztaty. Marciniakowa ogarniała tę nudną, bardziej przyziemną część biznesu. Robiła zakupy, rozliczała dostawców, a w razie potrzeby wchodziła w rolę dozorczyni czy nawet pracownicy ochrony.
Zostawiła otwarty bagażnik i otwartą furtkę i po kolei wnosiła zakupy do środka. Przez okna wychodzące na podwórze zobaczyła Marię Strzelecką stojącą w centrum ułożonego z kamieni kręgu, płynnymi gestami wykonującą jeden ze swoich rytuałów.
Ludka wniosła wszystkie zakupy i zaczęła je układać, gdy od strony drogi dobiegł śmiech dzieci. Łukasz, jej bratanek, wchodził właśnie przez furtkę w towarzystwie swoich dwóch córek. Marciniakowa poszła otworzyć im drzwi, ale zanim to zrobiła, dziewczynki już zerkały zza węgła na podwórko i na Marię.
– Ciocia Marysia! Ciociu Ludko, możemy?
Dwie pary oczu wpatrzyły się błagalnie w Ludmiłę. Małe dobrze wiedziały, że nie każdy rytuał wolno im przerwać i nie do każdego mogą dołączyć bez zgody dorosłej osoby, odpowiedzialnej i wiedzącej, o co chodzi w szamanizmie.
– Ciocia Marysia dziękuje słońcu. Pamiętacie układ?
Obie, Zuzka i Oliwka, przytaknęły i bezbłędnie powtórzyły całą sekwencję.
– A macie za co dziś dziękować?
Pokiwały energicznie głowami.
– To biegnijcie.
Nie trzeba im było dwa razy powtarzać. Ludka gestem zaprosiła Łukasza do środka. Przez francuskie drzwi prowadzące na zewnątrz widać było podwórze – oboje patrzyli, jak małe dołączają do Marysi, a ona wita je uśmiechem, nie przerywając magicznego tańca. Zuzanna i Oliwia płynnie dołączyły i samotne podziękowanie przemieniło się w korowód, taniec, radość.
– Ciotka, wiesz, że ja zasadniczo mam w dupie całe to dziedzictwo rodu Marciniaków… – zaczął Łukasz.
– Martinusów – poprawiła odruchowo Ludmiła.
– Zwał jak zwał, nie muszę pamiętać dokładnie nazwiska psychopatów i morderców. Rzecz w tym, że w dupie to mam, żyję po swojemu, więc szlag mnie trafia, jak mnie pod szkołą dziewczynek zaczepia jakiś dziad i nawija, że wie, kim jestem, i potrzebuje mojej pomocy.
Marciniakowa zesztywniała. Łukasz dobrze ją znał i wiedział, co to oznacza.
– Wiesz, o kim mówię.
– Byłam dziś na cmentarzu u Reginy. Podszedł do mnie i chciał pomocy. Takiej, jakiej udzielała zawsze nasza rodzina.
– Tak między nami, to jest trochę krypne, że regularnie odwiedzasz swoją nieumarłą byłą na cmentarzu, ale skoro pani Marysi to nie przeszkadza, to właściwie nie powinienem się odzywać…
– Nie powinieneś. Nie przeszkadza. I to nie jest moja była.
– Ty serio zaczęłaś żyć dopiero po sześćdziesiątce? – zdziwił się Łukasz. – Myślałem, że to tylko ojciec tak pieprzy.
– Co pieprzy? – wpadła mu od razu w słowo, mrużąc złowrogo oczy. Bronek już od jakiegoś czasu aż się prosił o to, żeby mu złoić skórę. Szczyl myślał, że skoro się warsztatu dorobił, syna spłodził i jeszcze dom wybudował, to mógł jej podskakiwać.
Chociaż gdyby nie wybudowali domu w Brzezinie, Ludka nie przyjechałaby ich tu odwiedzić. I nie poznałaby Marysi. Cóż, tę jedną zasługę mogła bratu uznać.
– Że ci po sześćdziesiątce odbiło i zapomniałaś, jaka krew w tobie płynie – zaraportował posłusznie Łukasz. Wiedział, że ojciec może i jest mocny w gębie, ale to ciotka była w tej rodzinie prawdziwą zabójczynią – tyle że aktualnie na emeryturze.
– Ale na Marysię nic nie mówił? – upewniła się. Bronek nie wyzbył się przesądów skwapliwie hodowanych i pielęgnowanych w ich rodzinie przez pokolenia. A Marysia wprawdzie była człowiekiem… ale nie takim całkiem zwyczajnym.
Łukasz prychnął.
– No co ty. Nie wiem, co sobie myśli, ale głośno nic nie powie. Matka panią Marysię uwielbia, dziewczynki kochają, my ją lubimy. Ojciec, jeśli koniecznie chce, może sobie w duchu cierpieć, że ma szamankę w rodzinie.
Ludmiła pozwoliła sobie na uśmieszek satysfakcji. Nie było jej wcale żal Bronka. Zawsze był złośliwy, uparty i skostniały w poglądach, a tu proszę, żona okazała się mądrzejsza od niego, a Łukaszek najwyraźniej rozum odziedziczył po mamusi. I dobrze, wszyscy poza Bronkiem byli zgodni co do tego, że po stronie Martinusów nie było już nic wartego przekazania następnym pokoleniom.
Marysia, Oliwka i Zuza zakończyły taniec wdzięczności i wróciły do domu, roześmiane, radosne, promieniejące. Ludmiła zaparzyła herbatę, wyciągnęła ciasteczka z kredensu na stół i ukradkiem – gdy jej partnerka akurat rozmawiała z Łukaszem o ostatnich pracach dziewczynek na kółko plastyczne – wysypała małym do miski całą paczkę chipsów paprykowych. Przyłożyła palec do ust i ruchem głowy wskazała na sąsiedni pokój. Pobiegły tam zaraz, trzymając w każdej ręce po ciastku. Ludka wyniosła im miskę z chipsami. Kiedy wróciła do kuchni, Maria tylko uniosła lekko brwi.
Ludka wzruszyła ramionami ze starannie udawaną obojętnością.
– Co mają leżeć, małe zjedzą.
– Tylko obiad potem zostawią… – mruknął Łukasz.
– Mogłeś je nakarmić, zanim do nas przyszedłeś – wytknęła natychmiast Ludmiła. – A tak proszę, głodne dzieci przyprowadziłeś i jeszcze stękasz.
– Nie stękam – zaprotestował. – I od razu tu podjechałem, bo mnie ten gość trochę wystraszył. Nie chciałbym się przed dziewczynkami tłumaczyć z tego, że nasi przodkowie to idioci.
– Wcześniej czy później będziesz musiał – zauważyła delikatnie Marysia. – Lepiej, jak ty im to wyjaśnisz niż ktoś inny. To nawet nie musi być ktoś ze złymi intencjami. Wyobraź sobie, co będzie, jak Sabinka coś przy nich palnie.
Wyobrazili to sobie wszyscy. Sabina, wnuczka Reginy i wspólniczka syna Marii, nie posiadała czegoś takiego jak takt i subtelność, za to całą sobą pożądała wszystkiego, co mogło jej służyć za źródła przy opracowywaniu zasad bezpieczeństwa i higieny pracy dla nienormatywnych. Wiedziała o dziejach rodu chyba najwięcej – Łukasz oddał jej wszystkie księgi rodowe, na które strzyga rzuciła się z radością, chciwością i wręcz niezdrową fascynacją. Pocieszające było, że raczej planowała wykorzystać zgromadzone tam opisy anatomii, wiwisekcji i tortur w dobrym celu. Nie kryła przy tym, skąd ma dodatkową wiedzę, więc było całkiem prawdopodobne, że w końcu rzuci beztrosko przy dziewczynkach, że co prawda nie ma naukowych badań na temat tego, jak rtęć wpływa na domowiki, ale są dokładne relacje z tortur, których na nieszczęśniku dopuszczał się któryś z praMartinów.
– Kurde, od palnięcia Sabiny lepszy byłby chyba nawet ten świr pod szkołą – ocenił Łukasz.
– Co za świr? – zainteresowała się Marysia Strzelecka.
– Zaczepił mnie na cmentarzu – odpowiedziała krótko Ludmiła. – Chciał pomocy, takiej, jakiej udzielali Martinusowie. Spławiłam go, to znalazł Łukasza. Ciekawe, czy jeszcze Bronka dopadnie. – Uśmiechnęła się złośliwie. Wiedziała, że brat może i był mocny w gębie, ale tak naprawdę to z całym tym nienormatywnym cyrkiem, jak to określał, nie chciał mieć nic wspólnego. Najchętniej udawałby przed światem i rodziną, że nieludzie nie istnieją. Ludce wcale nie było przykro, że mu życie w wiecznym wyparciu nie wypaliło. Wcale.
– Może tu faktycznie trzeba pomóc? – zasugerowała Marysia.
– Wiesz, że już tego nie robię.
– A kto mówi o zabijaniu jakiegoś biedactwa. Pojedziemy, zobaczymy, co się dzieje, zabierzemy je stamtąd. Możemy wziąć Piotrusia na wypadek gdyby ktoś potrzebował terapii. Zrobimy sobie z tego taką rodzinną wycieczkę. – Uśmiechnęła się. – I pomożemy. Niekoniecznie temu człowiekowi, który do was przyszedł.
Tego właśnie Ludmiła się obawiała. Marysia uwielbiała rodzinne wycieczki, uwielbiała wszystko, co mogli robić razem – Ludka, ona i jej syn, a najlepiej jeszcze wspólniczka Piotra, Sabina, i każdy, kto tam się jeszcze przyplątał z otaczającego Piotrka tałatajstwa. W roli złej macochy Ludmiła odnalazłaby się idealnie, ale ze względu na Marię starała się być macochą dobrą. Z tych samych powodów Piotr Strzelecki, psycholog i coach, starał się być dobrym pasierbem. Chociaż był już całkiem dorosły, nie potrzebował kolejnej figury rodzicielskiej w swoim życiu, a związek matki z łowczynią potworów budził jego niepokój – nie tylko dlatego, że sam był potworem.
A teraz Marysia była delikatnie podekscytowana, Oliwka i Zuza bardzo starały się chrupać chipsy cichutko, żeby tata nie usłyszał, a Łukasz miał wyraz twarzy tak niewinny, że Ludka z chęcią kopnęłaby go pod stołem – ale za daleko siedział, miglanc jeden.
– Może faktycznie należałoby zrobić interwencję – przyznała niechętnie Ludmiła. – Dla dobra istot żywych. Masz namiary na tego faceta?
Bratanek wyciągnął z kieszeni pomiętą kartkę w kratkę. Wyglądała na wyrwaną z zeszytu. Nieskładnymi kulfonami wypisana była na niej nazwa wsi: Owczary, i numer domu.
– Wcisnął mi pod szkołą. Wziąłem, żeby scen nie robić. Serio chcecie robić akcję ratunkową?
Marciniakowa wzruszyła ramionami. Nie byłby to pierwszy raz, jak pomagały nienormatywnemu stworzeniu się ukryć albo zmienić warunki bytowe na lepsze.
– Zobaczymy. Na razie tam pojedziemy, tylko my i Piotrek.
– Bez Sabiny? Subtelnie – ocenił z lekkim zdziwieniem Łukasz. Zwykle jakiekolwiek akcje pomagania nienormatywnym uwzględniały wnuczkę Reginy. Sabina nie była najdelikatniejsza, ale za to bardzo skuteczna.
– Co będziemy człowiekowi od razu z czołgiem do ogródka wpadać – mruknęła Ludmiła. – Pojedziemy, zobaczymy. Po Sabinę zawsze można zadzwonić, ona tak prowadzi, że do Owczar w pięć minut zajedzie.
– A nie lepiej byłoby ją chociaż na wszelki wypadek wziąć? – podsunął Łukasz. – Wiecie, wy dwie… no, stateczne już trochę jesteście, a Piotrek jest spoko, ale raczej do negocjacji, nie do mordobicia, a w sumie to nie wiadomo, co tam zastaniecie.
Ludka wyprostowała się i zaserwowała bratankowi spojrzenie niosące w sobie ciężar całej krwawej przeszłości rodu.
– Czy ty myślisz, że skoro już kopniaka z półobrotu nie wyprowadzę, to jestem bezradną leliją? – zapytała. – Albo że Marysia w ogóle potrzebuje kogokolwiek kopać, żeby go powalić?
Strzelecka uśmiechnęła się szeroko, szczerze i radośnie, a blask zatańczył w jej oczach i na złotych lokach.
– Pojedziemy tam pokojowo – zapewniła Łukasza. – Nie będzie mordobicia. Będziemy się komunikować bez przemocy. Jak na stateczne damy w starszym wieku przystało.
Bratanek zaczął się nerwowo kręcić na swoim siedzisku. Łypnął z ukosa na zachowującą kamienną twarz Ludmiłę. Skoro Maria życzyła sobie wdrażać te całe kołczingowe czary-mary Piotrka, to Marciniakowa mogła ją tylko w pełni i absolutnie popierać. I pominąć milczeniem fakt, że w bagażniku ma kij bejsbolowy obity stalą, a nawet srebrem – taki w sam raz dla statecznej emerytki.
– Dzwoń do tego człowieka, a ja sprawdzę, czy Piotrek ma czas – zarządziła Marysia. – Nawet bez niego pojedziemy, tu przecież może liczyć się każda godzina! Nie ma co czekać, tam może się tragedia stać!
Złapała za telefon i poszła dzwonić do syna.
Ludka stłumiła westchnięcie. Lubiła tragedie. Tragedie oznaczały zwykle, że problemy rozwiązywały się same i trzeba było najwyżej trochę potem posprzątać. Rozprostowała wymięty karteluszek i wybrała numer.
– Marciniak – przedstawiła się zimno, gdy tylko wąsaty odebrał. – Jeszcze raz mi zaczepisz rodzinę pod szkołą, to ci giry w harmonijkę poskładam i do dupy przywiążę. Zaraz u ciebie będę, zajmę się problemem. Nic sam nie rób!
Rozłączyła się, zanim rozmówca zdążył wydusić z siebie jakąkolwiek odpowiedź.
– Ciotka, ty mnie czasem przerażasz – przyznał Łukasz.
Prychnęła.
– Bo tylko czasem pamiętasz, że zanim zostałam stateczną emerytką, to parałam się rodzinnym fachem.
– No tak… – zgodził się bratanek. Patrzył przez otwarte drzwi na Oliwkę i Zuzę, oglądające w skupieniu wzór na pustej już misce. Ludmiła sięgnęła przez stół i ścisnęła go za rękę, szybko i niemal ukradkiem.
– Jestem ostatnia – przypomniała. – Nikt więcej.
Ostatni zgniły owoc z drzewa rodowego pełnego morderców, sadystów i psychopatów. Wszystkie kolejne dojrzewały już wolne od zarazy. Pilnowała tego.
Marysia wróciła do kuchni.
– Piotrek dziś już nie ma klientów. Zaraz do nas przyjedzie – oznajmiła.
– To my się już będziemy zbierać! – odparł pospiesznie Łukasz, po czym poderwał się i zaczął zaganiać córki do samochodu, tłumacząc, że już czas nastawić obiad dla mamy.
Ludmiła odprowadziła ich do furtki, a gdy tylko zniknęli jej z oczu, otworzyła bagażnik swojego auta i sprawdziła, czy wszystkie przydasie na specjalne okazje są na miejscu i w dobrym stanie.
Były, oczywiście. Nie używała ich przecież w ogóle, ale ten stary zbuk Antoni w jednym miał rację: dobry łowca zawsze był dobrze przygotowany.
Akurat zamykała bagażnik, gdy pod ich płotem zaparkowała renówka syna Marysi.
Piotr Strzelecki zawsze przypominał Ludmile jednego z tych picusiów-glancusiów uśmiechających się z okładek kolorowych pism, które namiętnie kupowała jej szwagierka Irenka. Pasowałby tam – wysoki, jasnowłosy, niebieskooki, zawsze zadbany i z przyjemnym wyrazem twarzy. W sumie nic dziwnego, że ludzie – i nieludzie – masowo wykładali się na tej kozetce, czy co tam miał w biurze, i opowiadali mu o swoim życiu. Po prostu budził zaufanie.
Oczywiście budził zaufanie u osób, które brały go za człowieka, podczas gdy tak naprawdę był nim w połowie.
– Dzień dobry, pani Ludmiło – przywitał się grzecznie. Ludka nigdy nie zaproponowała mu przejścia na ty, a on też niespecjalnie się palił do rezygnacji z formalności. Marysia oczywiście wolałaby, żeby było inaczej i żeby wszyscy troje tworzyli małą, szczęśliwą, zrekonstruowaną rodzinę, ale nie nalegała na to zbyt mocno. Wystarczyło jej, że byli dla siebie grzeczni i nie próbowali się pozabijać.
– Dzień dobry. Pojedziemy naszym. Chcesz coś ze sobą zabrać?
Pokręcił głową.
Przez chwilę stali tak oboje, milczący i nieruchomi, jakby każde czekało, aż ktoś im podrzuci kolejną linijkę tekstu albo chociaż temat do rozmowy. Nieuchronnie zbliżała się chwila, gdy któreś musiałoby wreszcie wygłosić uwagę o pogodzie albo chociaż rosnących cenach benzyny, ale na szczęście uratowała ich Marysia.
Stanęła w drzwiach Siedliska owinięta w kolorowy szal, jak zawsze barwna i radosna. Podeszła tanecznym krokiem. Ucałowała Piotra w policzek.
– Zabrałam ciasteczka kardamonowe – powiedziała. – Żeby nam się milej jechało.
Faktycznie, jechało się milej. Powoli, z namaszczeniem przeżuwali ciastka i nie musieli próbować ze sobą rozmawiać. Podczas drogi do Owczar nie zjedli nawet połowy, co oznaczało, że jazdę powrotną też będą mogli spędzić w milczeniu. Ludmiłę zdecydowanie podniosło to na duchu i nie poirytował jej nawet za mocno widok wąsatego, który już na nich czekał.
Ludka zaparkowała przed furtką.
Mężczyzna podbiegł do nich od razu i zatrzymał się tuż przy aucie. To wyciągał ręce, to znowu przyciągał je do siebie, jakby nie był pewien, czy ma im grzecznie pomóc przy wysiadaniu, czy lepiej trzymać kończyny blisko siebie, żeby ktoś mu ich nie odgryzł.
Nie miał się po prawdzie czego obawiać – Sabiny z nimi nie było, a Piotr prędzej by mu bardzo dokładnie uświadomił zasady dotyczące przestrzeni osobistej i zgody na jej naruszenie, niż uciekł się do przemocy.
– Przyjechała pani. – Wzruszył się natręt. Ludka próbowała sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek jej się przedstawił. Chyba nie, ale czy jego nazwisko ją w ogóle interesowało? Nie. Zauważyła, że Piotrek, grzeczniś jeden, już sięgał do kieszeni po wizytownik, gotów pewnie się przedstawiać, a potem delikatnie i uprzejmie zaczynać temat, z poszanowaniem tych wszystkich granic. Ludka nie miała najmniejszej ochoty na cackanie się z kimkolwiek.
– Przyjechałam – zgodziła się szorstko. – Zajęta kobieta jestem. Gadaj pan, o co chodzi.
Wąsaty nie wydawał się zrażony jej podejściem, ba, chyba wręcz cieszył się, że od razu przechodzą do rzeczy. Odstąpił o krok i wskazał na sąsiedni dom – chałupę, która wyraźnie widziała lepsze czasy i prosiła się o renowację. Chociaż podniszczona, była zamieszkana – w oknach wisiały białe firanki, na parapecie stały doniczki z kwiatami. Ogród był zadbany, a płot, chociaż krzywy, niedawno odmalowany.
– O sąsiadkę moją, Bryśkę Czerniawską. Mąż jej umarł już dawno, dzieci wyjechały za granicę, nie widziałem ich długo, ponoć nawet nie piszą. Od lat sama mieszka, nikt do niej nie przychodzi, ona też nikogo nie odwiedza.
– Samotność to nie zbrodnia – zauważył delikatnie Piotr.
– Ale jej od tej samotności na łeb padło! Wieszczy, świeci nocami, chodzi po wsi i zagląda ludziom do okien. Człowieku, ja myślałem, że zawału dostanę, jak nagle ją zobaczyłem. Pierwsza w nocy była, wstałem… no, do kibelka musiałem… a ona mi wisiała za oknem w korytarzu. Panie, tak nie można żyć. Z nią trzeba coś zrobić… unieszkodliwić, no!
Marysia i Ludmiła wymieniły spojrzenia. Dużo istot nienormatywnych pasowało do tego opisu. Niektóre były nawet niebezpieczne.
– Skrzywdziła kogoś? – zainteresowała się Strzelecka.
Wąsaty spojrzał na nią zaskoczony, jakby dopiero teraz mu w głowie postało, że starsza sąsiadka mogłaby jemu lub komukolwiek coś zrobić.
– No… nie! Ale to jest tylko kwestia czasu, ja mówię państwu, na to się zanosi, tak nie można żyć! Tu się może tragedia wydarzyć!
Ludka stłumiła prychnięcie.
– Do tej pory jakoś wszyscy żyjecie – zauważyła zgryźliwie. – Niech pan idzie do domu, my się tu wszystkim zajmiemy.
Wąsaty chciał jeszcze coś powiedzieć, ale Piotrek wreszcie się na coś przydał. Wyciągnął z kieszeni wizytówkę i zaczął nawijać o konieczności pomocy psychologicznej, zarządzaniu traumą i tych swoich innych kołczinogowych bzdurach. Marciniakowa zostawiła go, pewna, że zagada natręta, i podeszła do krzywej furtki domu Czerniawskiej.
Poczuła to już przy płocie. Zamrugała, próbując spojrzeć na gospodarstwo nie jak emerytowana sekretarka, ale jak łowczyni. Z posesją było coś nie tak. Kiedy się koncentrowała, dom zdawał się migotać, okrywać to światłem, to cieniem, to błyszczeć nowością, to całkiem się rozsypywać.
– Czujesz to? – mruknęła do stojącej obok Marysi.
– Rodzanica – odpowiedziała Strzelecka. – Niestabilna.
– Tylko jedna? Prządki losu zawsze chodzą stadami.
Marysia wzruszyła ramionami:
– Czasem tak się w życiu układa, że ktoś zostaje sam. Przeciętny człowiek źle sobie z tym radzi, a co dopiero ktoś z natury przystosowany do życia w gromadzie.
Ludmiła zawahała się. Nie miała ochoty na towarzystwo Sabiny, ale w przypadku niestabilnej zorzycy dobrze byłoby mieć kogoś, kto mógłby ją dosłownie rozszarpać.
– Mogła oszaleć.
– Mogła. Ale rodzanice nie są aż takie niebezpieczne. Daj Sabince spokój, niech robi te swoje szkolenia – ucięła Strzelecka. Pchnęła furtkę i weszła do ogrodu. Ludka ostrożnie podążyła za nią. Zanim zdążyły dojść do drzwi domu, dołączył do nich Piotr.
– Dziwnie tu jest – powiedział.
– Niestabilna rodzanica – wyjaśniła mu krótko Ludmiła. – Myślisz, że twoja psychologia sobie z tym poradzi?
– Moja psychologia to nie jest wiedźmiński miecz – odparował. – Działa, gdy klient współpracuje, a nie, kiedy ucieka. Ale trochę się obawiam, czy rodzanice w ogóle są na terapię podatne. Wiecie, wizja odbywania sesji z prządką losu jest trochę… deprymująca. Czy ona może na przykład spojrzeć na moją nić i zobaczyć, że za trzy tygodnie dokonamy przełomu w procesie?
Ludmiła, trochę wbrew sobie, poklepała go pocieszająco po plecach:
– Do Sabiny sobie potem zadzwoń, ona ci na pewno powie. A jak nie będzie wiedziała, to czeka nas tydzień spokoju, zanim znajdzie w internetach coś na ten temat. Albo w telewizji.
– Nie ma chyba amerykańskich seriali o parkach – westchnął Strzelecki. – Jest jeden o Lucyferze na terapii, ale tam wszystko jest takie nieetyczne…
– Spokojnie, my będziemy etyczni – obiecała Marysia. Wyminęła ich oboje, podeszła do drzwi i zapukała. Gdy odpowiedziała jej cisza, zapukała jeszcze raz, a potem nacisnęła klamkę. Drzwi ustąpiły.
– Dzień dobry! – zawołała radośnie Strzelecka już od progu. Odwróciła się, mrugnęła porozumiewawczo do syna, bardzo wyraźnie komunikując „patrz, jaka jestem etyczna”. Ludmiła nawet nie musiała zerkać na Piotrka, żeby wiedzieć, co on o tym myśli; wystarczyło jego ciężkie westchnienie.
Nikt nie odpowiedział na powitanie. Marysia, niezrażona, weszła do środka, a Ludka i Piotr za nią. Prosto z sieni trafili do dużej, pustawej izby: piec, stół z krzesłami, kredens i wreszcie ława pod oknem.
Tam właśnie siedziała rodzanica. Zajmowała mało miejsca, ale nie była drobna. Sprawiała raczej wrażenie poskładanej… skompresowanej. Wielkiej obecności wciśniętej w niewielki kawałek przestrzeni. Miała spuszczoną głowę, wzrok wbiła we własne wychudłe i pomarszczone dłonie, w nieustannie poruszające się palce przeplatające pomiędzy sobą niewidoczną nić.
Dopiero kiedy wszyscy troje weszli do środka, oderwała się od swojej przędzy.
– Pamiętam cię – powiedziała, patrząc prosto na Ludmiłę. – Pamiętam twoją nić. Chciałam ją przeciąć. Chciałam przeciąć je wszystkie, żeby nie został już nikt z was. Nie po tym, jak zabiliście moje siostry. Ale nie mogłam. Byłam pierwszą, nie mnie było ciąć. – Po jej policzkach zaczęły spływać łzy. – Byłam pierwszą, nie mogłam nic zrobić. Musiałam się schować. Chciałam żyć. Nie umiałam sama. A potem byłam drugą i było tyle innych spraw, czas płynął tak szybko… A teraz jestem trzecią. Wszyscy odeszli. Jestem sama. – Poruszyła palcami, jakby przesuwając między nimi przędzę. – Czekałam, aż przyjdziesz. Myślałam, że pojawisz się pewnego dnia i przetniesz moją nić. Czekałam tak długo, ale wreszcie jesteś.
– Nie – powiedziała twardo Ludmiła. – Jeśli jesteś tym… tą istotą, za którą się masz, to wiesz, że ja już nie zabijam.
Bryśka przechyliła głowę na lewo, później na prawo, przyglądając się uważnie Marciniakowej. A potem wybuchnęła histerycznym śmiechem.
– Już nie! Już nie! – Zaczęła się kołysać i klepać dłońmi po udach, jakby właśnie ktoś opowiedział jej wyjątkowo śmieszny dowcip. – Tyle rzeczy cię zmieniło, tyle osób. Zabrały twoją nić, przeplotły ją, nie będę miała już z ciebie pożytku. Ani ja, ani twoi przodkowie. Tyle krwi, tyle krwi na nic! Jedna tylko zostałam. Jedna sama całkiem. Nie może być jedna. Mogą być trzy. Może być siedem. Może być dziewięć. Nie może być jedna! – wrzasnęła nagle straszliwie, w mgnieniu oka zmieniając się ze starej kobiety w potwora. Jej włosy zafalowały i uniosły się aureolą wokół głowy, palce zakrzywiły się w szpony, a z oczu i ust wydobyło się światło mieniące się kolorami. – NIE MOŻE BYĆ JEDNA!!!
Na jedną chwilę stała się zorzą, rodzanicą, losem i blaskiem tak potężnym, że Ludka musiała zasłonić oczy przedramieniem. Potem blask przygasł, wrócił do wnętrza Bryśki, tak samo jak wcześniej się z niej wylewał, a na strychu zapanowały ciemność i cisza.
– Może… – W ciszy zabrzmiał głos Piotra. – Może… – powtórzył. – Może być jedna, przecież jesteś? Jesteś silna, zostałaś jedna i przetrwałaś, możesz być jedna.
– Nie mogę być jedna! Jestem końcem, nie ma nic poza mną, NIE MOGĘ BYĆ JEDNA! – wrzasnęła znowu, przeraźliwie, a z jej ust wraz z krzykiem wystrzelił blask.
Piotrek zrobił krok w tył. Bryśka objęła się ramionami i zaczęła kołysać w przód i w tył.
– Byłam tą pierwszą… potem byłam tą drugą… teraz jestem tą trzecią i jestem jedna, jedna, jedna…
– Możesz zacząć od początku – powiedziała spokojnie Marysia. – Możesz odwrócić los.
Strzelecka stała spokojnie niemal w zasięgu szponów rodzanicy. Ludmiła przycisnęła do siebie ramiona, walcząc z chęcią objęcia swojej partnerki i odsunięcia jej daleko, jak najdalej od… od tego stworzenia. Nie było jednak takiej potrzeby. Maria była najpotężniejsza z nich, dałaby sobie radę z zorzycą w jednej chwili. Jako jedyna nie była też poruszona tym, co się działo. Piotr wyglądał, jakby go ze wszystkich stron potargał wiatr, sama Ludmiła zresztą też. Twarz ją piekła jak od oparzenia, światło Bryśki sprawiało, że do oczu napływały łzy.
A Marysi nie opadł na twarz nawet jeden złoty lok. Blask zorzy omijał ją… nie, owijał się wokół niej niczym prąd morski, otulał ją swoimi kolorami zupełnie jak szal, który miała na ramionach.
– Jesteś Gabriela, zorza wieczorna, możesz zaświecić i stać się zorzą poranną. Możesz to sprawić.
– Jestem jedna – powtórzyła rozpaczliwie Bryśka. – Nie umiem, nie dam rady, byłam tylko pierwszą. – Zacisnęła dłonie w pięści i potarła nimi o powieki, jakby chciała zetrzeć z nich pozostałości blasku. – Nikt mnie nie uczył, nikt mnie nie prowadził… jestem jedna.
– Ale nie sama – chrząknęła Ludmiła. Speszyła się trochę, gdy rodzanica i Strzeleccy na nią spojrzeli. – Nie jest sama. Ma nas. Możemy pomóc, prawda?
Marysia uśmiechnęła się do niej tak ciepło, tak radośnie, że izbę znowu wypełnił blask, tak inny niż zimne światło zorzyczki.
– Możemy – zgodziła się Maria. – Jestem matką. Będę drugą.
Ludmiła westchnęła. Sama zaproponowała to rozwiązanie. A skoro już powiedziała A…
– Będę trzecią – mruknęła. Nie miała zamiaru mówić głośno, kim musi być, by odgrywać rolę trzeciej. Była emerytką, doświadczoną przez życie, ot co.
Bryśka podniosła głowę i patrzyła na nie swoimi ogromnymi oczami, a światło w nich rozpalało się na nowo i sprawiało, że jej rzęsy rzucały na policzki długie cienie.
– Ale ja…
– Dasz radę – powiedziała łagodnie Marysia, przesuwając się tak, by wszystkie trzy kobiety stały na wierzchołkach trójkąta równobocznego. – Wiesz jak.
Zorzyca, niczym zahipnotyzowana, powoli skinęła głową.
– Piotrek, stań sobie pod ścianą – zarządziła Marysia. – Albo wyjdź w ogóle na zewnątrz. Wybacz, synu, nie będziemy robić psychologii, tylko czary.
Strzelecki posłusznie ustawił się przy drzwiach wyjściowych.
– Nie ma sprawy, grunt, żeby klientka dostała to, czego potrzebuje. Ale zostanę dla bezpieczeństwa. Wszystkie trzy będziecie w rytuale. Sabina zawsze mówi, że to jak z pracami na wysokości: trzeba mieć zabezpieczenie.
Strzelecka posłała mu uśmiech pełen matczynej dumy. Zorzyca cała dygotała, coraz mniej ludzka i coraz bardziej błyszcząca. Blask zmieniał się w lśniące nici, które pełzały po podłodze – jedne w kierunku Marciniakowej, drugie w kierunku Strzeleckiej.
Ludmiła rzuciła im kose spojrzenie, godne najzacieklejszych Martinusów, ale one zaczęły oplatać jej stopy i iść dalej, od niej do Marysi, by spotkać się z nićmi owijającymi się wokół nóg szamanki. Ludka spojrzała na swoją partnerkę. Maria, jak zawsze, wiedziała i widziała wszystko. Widziała jej opór, widziała jej niechęć, wiedziała, że oto Ludmiła po raz pierwszy staje do rytuału z kimś innym niż jej partnerka, z kimś… nieludzkim. Nienormatywnym. Kimś takim jak Piotr.
Ludka z kolei wiedziała, że gdyby teraz strząsnęła z siebie te świetliste sznurki, zrobiła krok w tył, przerwała układ… to znaleźliby jakiś inny sposób. Może kozetkę w gabinecie u Piotrusia. Może zastraszyliby wąsatego sąsiada. Może…
Spojrzała na Marię, uśmiechnęła się do niej i skinęła głową. Nie było żadnych „może”, już dawno wybrała, z kim na zawsze chce spleść nić swojego życia. I jeśli to życie zaprowadziło ją tu, do domu zorzycy, w sam środek rytuału, to niech tak będzie.
Marysia odpowiedziała jej uśmiechem, tym najpiękniejszym, delikatnym, kierowanym tylko do niej. A potem podniosła ręce w górę, otworzyła usta i stała się blaskiem.
Światło wypełniło całą izbę. Zniknął sufit, zniknęły ściany, zniknęli Maria, Bryśka i Piotr. Została tylko zorza pełna barw, życia, czasu, owijająca się wokół Ludki niczym wstęga, parawan miliona warstw, labirynt.
Przeszłość mieszała się z przyszłością i teraźniejszością. Ludmiła była tu i teraz, była staruchą, trzymała nić i nóż. Była wtedy, miała kurtkę ze skóry i maczetę. Widziała swoją przyjaciółkę Reginę, przy stole, wycinającą ciastka i uśmiechającą się odrobinę zbyt szeroko. Była teraz i wtedy, i jeszcze dawniej, kiedy młoda i zacięta zaczynała pracę w szkole, kiedy patrząc na pyskatych uczniów, żałowała, że nie może potraktować ich tak, jak w jej rodzinie traktowano potwory. Ale nie, ludzi trzeba było chronić, choćby nie wiadomo jak działali jej na nerwy. Tego ją uczono, tego miała się podjąć po przejęciu buławy rodu. Gdzieś z boku dobiegł ją złośliwy śmiech. Kątem oka widziała Reginę wycierającą dłonie z mąki. Strzyga patrzyła na nią, mrugając co chwila trzecią powieką, a jej oczy przypominały czarne węgle. Stała i nagle leżała w trumnie, jeszcze niezamkniętej, ale już oplecionej łańcuchami. Łańcuchy były porządnie zaspawane – Łukasz wiedział, co robi. Zza trumny wyjrzała Karina, córka Reginy, jak zawsze piękna, z grzechotkami w dłoniach, i zaczęła okrążać je obie, swoją matkę i Ludmiłę, śpiewając Płynie w nas gorąca krew, wścieka się jak lew, tak jak wtedy, na pogrzebie.
Ludka wiedziała, o jaką krew chodzi Karinie. Jej krew, krew Martinusów, krew wściekłych lwów polujących na słabsze ofiary. Mogli się na nią wściekać do woli, nie zamierzała już nigdy iść w ślady przodków. Mogli sobie być lwami, ona była lwicą. Mogła w każdej chwili odrzucić głowę w tył i zaryczeć blaskiem, przeganiając ich widma z tego świata raz na zawsze.
Wszystko było teraz, tu, i działo się jednocześnie. Światło wirowało feerią barw, odcinając Ludmiłę od izby i od pozostałych rodzanic. Była sama i wszystkie wybory były jej. Jej były decyzje, co zacząć, co skończyć, którą nić przeciąć, a którą rozpleść. Co zacząć od nowa. Karina szła przez światło, zmieniając się z kobiety w dziecko i z dziecka w kobietę, łańcuchy wokół trumny opinały wieko, kruszyły się, zmieniały w pył i powstawały ponownie, nowe i lśniące.
Ludmiła patrzyła na to i wiedziała, że może, że potrafi, że jest tak blisko…
Leżąca w trumnie Regina otworzyła oczy i spojrzała prosto na nią:
– Ni waź mi się nawet jesce ras próbować – powiedziała.
Ludka rozprostowała palce, które już, już się na czymś zaciskały. Wyprostowała się. Wciąż patrząc Reginie w oczy, wzięła głęboki oddech. I wróciła na swoje miejsce w kręgu, choć fizycznie nie opuściła go nawet na chwilę. Znowu była tylko i aż tą trzecią.
Karina okrążyła ją ostatni raz i odeszła. Została po niej tylko ta denerwująca piosenka, która utkwiła Marciniakowej w głowie. Po pogrzebie było tak samo, nie mogła się cholerstwa pozbyć. Trumna z Reginą nagle zyskała wieko, oplotły ją na powrót łańcuchy i kiedy już była fest zamknięta – zniknęła.
Blask zgasł, światło przestało wszystko przenikać i zasłaniać. Znów były wokół nich ściany domu Bryśki. Ludmiła stała na jednym z trzech wierzchołków trójkąta, taka sama i inna jednocześnie, a wyraźnie oszołomiony Piotr siedział na krześle pod drzwiami i przecierał oczy, jakby mu wpadł jakiś paproch. Marysia wciąż lśniła niczym ciepłe, kojące słońce – ale tak było zawsze, przynajmniej wtedy, gdy patrzyła na nią Ludka. A Bryśka…
Bryśka stała się pierwszą. Zniknęły zmarszczki, zniknęła sucha, niszczejąca kobieta. Skóra nie przypominała już starego pergaminu, była jędrna i różowa. Włosy miała tak złote, że zdawały się świecić własnym światłem. Ludmiła mogłaby przysiąc, że była to najpiękniejsza kobieta, jaką zdarzyło jej się widzieć. I najbardziej przerażająca.
Zorzyca stała pośrodku izby, znowu patrząc na swoje dłonie. Spomiędzy palców wymykały jej się nici, co do jednej złote, i rozpełzały się po podłodze na wszystkie strony. Ściany izby zdawały się dla nich nie istnieć – nici przenikały przez nie i płynęły dalej w świat. Spoglądała na nie bezradnie, jakby przytłoczona ich ogromem.
– I co teraz? – zapytała.
– Teraz wybierasz jedną z nich i idziesz za nią – powiedział spokojnie Piotr.
– A jeśli to nie będzie ta?
Strzelecki wzruszył ramionami.
– Zawsze można skręcić na inną. Albo podnieść ją z ziemi i upleść po swojemu.
Zorzyca zapatrzyła się w nici, jakby rozważając ten nowy pomysł.
– Jesteś jedna – ciągnął Piotr. – Jesteś pierwsza. Możesz teraz już się tego nie bać, tylko odkryć, jak to jest.
Bryśka otworzyła usta, jakby chcąc coś powiedzieć, ale tylko potrząsnęła głową. Widać było po niej, że nowa droga jest dla niej niespodzianką, zaskoczeniem, że tak można, zdziwieniem, że się da. Rozejrzała się po izbie, popatrzyła na trzymane w dłoniach nici, a potem nagle rozrzuciła je wokół siebie, a one, opadając, straciły swój blask i przestały być widoczne. Zorzyca otrzepała ręce i roześmiała się, tym razem radośnie, dźwięcznie.
– Dziękuję – powiedziała do wszystkich. – Dziękuję.
Odwróciła się i wyszła z izby. Kiedy oni też otrząsnęli się z oszołomienia rytuałem i wyszli na zewnątrz, po Bryśce nie było już śladu. Został tylko wąsaty sąsiad z dziwnie szklistym spojrzeniem, dziękujący im nieprzytomnie, nie do końca wiedząc za co.
– Coś się zmieniło, prawda? – zapytała Ludmiła, gdy już wróciły do Brzeziny, wyprawiły Piotrka do domu, do Brzegu i zasiadły we dwie przy stole w kuchni.
– Wszystko się nieustannie zmienia.
– We mnie się zmieniło. Los na mnie spojrzał, tam, w domu Bryśki.
– Niewiele co. Jesteś Ludmiła Marciniak, z rodu Martinusów, zorza wieczorna.
– I co, teraz będę świecić blaskiem wewnętrznym? – Marciniakowa skrzywiła się.
Marysia roześmiała się i pocałowała ją w policzek.
– Dla mnie zawsze świeciłaś.
Ludka zmarszczyła czoło na myśl o wewnętrznych blaskach. Zdecydowanie ich nie potrzebowała. Wystarczyło jej światło Marii.
– Płynie w nas gorąca krew – zanuciła cichutko Marysia. Gdy Ludmiła spojrzała na nią z ukosa, ta tylko uśmiechnęła się zalotnie i mrugnęła do niej.
Marciniakowa westchnęła pod nosem. Pomyślała, że ta piosenka już zawsze będzie jej działać na nerwy. I że bardzo kocha Marysię. I że Piotrek nie jest najgorszym pasierbem świata. I że Bronek wciąż ją irytuje, ale za to Łukasz jest w porządku. I że była teraz trzecią i nie chciałaby znowu być pierwszą, nie teraz, gdy zorza wieczorna świeciła dla niej całym swoim blaskiem.