Autor kontra dzieło kontra autor…

Na początek link do wpisu na blogu Kuby Ćwieka. Przeczytałam i poczułam potrzebę uzewnętrznienia się. A że blogasek ostatnio odłogiem leżał…

Zawsze (tzn. od chwili, kiedy na bazie doświadczeń własnych zdobytych z obu stron barykady doznałam olśnienia) twierdziłam, że to co zostało napisane (POV autora), a to co zostało przeczytane (POV czytelnika) to dwie zupełnie odrębne, a niekiedy wręcz niezależne od siebie sprawy – nawet jeśli chodzi o jedną książkę.

Przerobiłam to na własnych książkach. Od Czytelników dowiedziałam się, że bohater raz puszczony w świat wędruje po świecie sam i zawiera nowe przyjaźnie (albo robi sobie wrogów) z powodów, o jakie bym go/jej nigdy nie podejrzewała. Parę razy miałam wręcz ochotę rwać włosy z własnej osobistej głowy kiedy usłyszałam, jak sobie cholernik poczynał.

Ale cóż – wymyśliłam powieść/opowiadanie, wychowałam jak się dało, puściłam w świat. Było trzymać w szufladzie*, to nie było by kłopotu, a tak to już po ptokach.

Jeśli od kogoś słyszę, że spodobała się jemu/jej książka, to zwykle odpowiadam „to miło”, czy coś w tym stylu. Jeśli słyszę, że książka była do kitu, to mam ochotę odpowiedzieć to samo – w końcu ktoś zadał sobie trud, przeczytał, może nawet kasę wydał, wyrobił sobie zdanie. Konstruktywną krytykę i uwagi padające z obu końców osi upodobań, cenię, próby udowodnienia, że książka jest do dupy, bo „jakby była fabuła jak u X, a ten bohater byłby bardziej jak Y, to może było by lepiej, ale tak właściwie to ja w ogóle to nie lubię tego typu poczucia humoru”, subtelnie mówiąc olewam. Na samym początku bolały, tak samo jak bolała redakcja – jedno i drugie traktowałam jak zamach na własne święte dzieło. Cóż, z mrzonek wczesnoaŁtorskich się wyrasta, a skorupę można sobie wyhodować ;).

Na koniec przyznam, że egocentrycznie lubię dyskutować o własnych książkach – ciekawość mnie zwyczajnie zżera. Przede wszystkim badam szumy na kanale komunikacyjnym – z książką jest jak z głuchym telefonem, a zadaniem autora jest bezustanne udoskonalanie pośredników. Jeśli dowiem się, że coś zostało odebrane dokładnie tak, jak chciałam, to przyznaję bez bicia, puchnę z dumy i samozadowolenia. Jeśli czegoś nie udało mi się w ogóle przekazać, to trzeba łapać za śrubokręt i poprawiać krótkofalówkę.

Poza tym, jak wspomniałam, od Czytelników można się dowiedzieć zaskakujących rzeczy. Czasem dostrzegą (właściwie powinnam pisać: dostrzeżecie) coś, co mnie by umknęło, możliwość, którą warto rozwinąć, coś w danej postaci, co aż się prosi o głębszą eksploatację. Nigdy nie będę w stanie spojrzeć na to, co napisałam i stworzyłam jak ktoś stojący z zewnątrz.

Aktualnie (od dłuugiego czasu) mam na warsztacie Wrota 3. I przyznam, że jeden z wątków w trzecim tomie w ogóle by się nie pojawił, gdyby nie uwaga jednej z Czytelniczek. Kiedy przeczytałam, co mi napisała, najpierw się zdziwiłam. Potem zaczęłam zastanawiać. Wzięłam to pod uwagę czytając jeszcze raz tom 1 i 2** i uznałam, że właściwie to ona ma trochę racji…

 

*Archaiczna forma folderka w komputerze, w której kiedyś przechowywało się wypociny
**Szczęśliwi są pisarze, którzy pamiętają dokładnie, co wcześniej napisali – ja do nich nie należę, więc czytam swoje własne książki regularnie: żeby wiedzieć co piszę i żeby wiedzieć o co mnie na autorskich pytają.

 

P.S. A Hobbesa mam własnego, osobistego. I na pewno nie jest urojeniem, choć jak na pluszaka przystało, troszkę bywa milczący. Ale nie wątpię, że posiada nader skomplikowane życie wewnętrzne.