(Science Fiction nr 12)
Żyłem, kochałem i cierpiałem z wami
A jak już umarliście, to radźcie sobie sami
Było ciemno. Odrobinę za ciemno, jeśli ktoś zapytałby Tomaszewskiego o zdanie. Wszyscy milczeli i rozglądali się nerwowo. Stali gdzieś, zbici w ciasną grupkę. Na pewno była tam podłoga. Może były też ściany, ale jakoś brakowało im odwagi, żeby wyciągnąć rękę przed siebie, w ciemność.
– Ale przecież my… – pierwsza odezwała się nieśmiało Adamkowa.
– No właśnie – odpowiedział ktoś głosem wrednego dyrektora szkoły, który właśnie znalazł dowód, że Iksiński i Ycinski z klasy trzeciej A (tak, chłopcy, do was mówię, od dawna miałem was na oku, wiedziałem, że coś się kroi, mój instynkt pedagoga nie zawiódł mnie kolejny raz) namalowali sprayem w sterylnie czystej łazience brzydkie słowo, i do tego z błędem ortograficznym.
Zapaliło się światło. Stali w pomieszczeniu recepcyjnym, o czystych jasnobłękitnych ścianach i takiej samej podłodze. Za nimi wisiała ciemność, uformowana w kształt mrocznego korytarza. Przed sobą widzieli eleganckie metalowe biurko z otwartym laptopem na blacie. Za biurkiem, na obrotowym krześle, siedział mężczyzna. Był ubrany w czerń, z subtelną, lekko sportową elegancją. Można było założyć, że każda ze sztuk garderoby – od czarnej koszuli, przez czarne dżinsy aż do butów i skarpetek, kosztowała więcej niż średnia krajowa. Mężczyzna miał też jasne włosy do ramion i przesunięte na koniec ostrego nosa okulary z prostokątnymi szkłami.
Łokcie oparł na stole, dłonie splótł na wysokości twarzy.