Piekło i inni

(Science Fiction nr 12)

 

Żyłem, kochałem i cierpiałem z wami

A jak już umarliście, to radźcie sobie sami

 

 

Było ciemno. Odrobinę za ciemno, jeśli ktoś zapytałby Tomaszewskiego o zdanie. Wszyscy milczeli i rozglądali się nerwowo. Stali gdzieś, zbici w ciasną grupkę. Na pewno była tam podłoga. Może były też ściany, ale jakoś brakowało im odwagi, żeby wyciągnąć rękę przed siebie, w ciemność.

– Ale przecież my… – pierwsza odezwała się nieśmiało Adamkowa.

– No właśnie – odpowiedział ktoś głosem wrednego dyrektora szkoły, który właśnie znalazł dowód, że Iksiński i Ycinski z klasy trzeciej A (tak, chłopcy, do was mówię, od dawna miałem was na oku, wiedziałem, że coś się kroi, mój instynkt pedagoga nie zawiódł mnie kolejny raz) namalowali sprayem w sterylnie czystej łazience brzydkie słowo, i do tego z błędem ortograficznym.

Zapaliło się światło. Stali w pomieszczeniu recepcyjnym, o czystych jasnobłękitnych ścianach i takiej samej podłodze. Za nimi wisiała ciemność, uformowana w kształt mrocznego korytarza. Przed sobą widzieli eleganckie metalowe biurko z otwartym laptopem na blacie. Za biurkiem, na obrotowym krześle, siedział mężczyzna. Był ubrany w czerń, z subtelną, lekko sportową elegancją. Można było założyć, że każda ze sztuk garderoby – od czarnej koszuli, przez czarne dżinsy aż do butów i skarpetek, kosztowała więcej niż średnia krajowa. Mężczyzna miał też jasne włosy do ramion i przesunięte na koniec ostrego nosa okulary z prostokątnymi szkłami.

Łokcie oparł na stole, dłonie splótł na wysokości twarzy.

Continue reading „Piekło i inni”

Posted in Bez kategorii

Bestie

(Fahrenheit nr 69)

 

Muszę zapalić. Przez to wszystko wpadłam w cholerny nałóg. Teraz to już zupełnie wyglądam jak jakaś artystka alternatywna: rozczochrana, z obłędem w oczach, odpalająca jednego szluga od drugiego. I chuderlawa. Jedyny plus całej sprawy, schudłam dziesięć i pół kilogramów. No kurde, żadna dieta nie da ci tego, co zwidy i wariactwo – dobrze, że nikt mi tego nie powiedział, jak byłam młoda, głupia, pulchna i dwa miesiące żarłam zawiesinę z kapusty, jak nic specjalnie bym się w psychozę wpędziła, byle zmieścić się w 36.

Teraz już na szczęście, czy nieszczęście może, młoda, głupia i pulchna nie jestem. Jestem… no, starsza, chuda i psychiczna. Noż improvement aż dupę z żalu ściska.

Wszystko się zaczęło… No, w zasadzie od tego właśnie, że byłam głupia. Głupia z matmy, głupia z historii, tępa jak tłuczek do mięsa z chemii i fizyki. Za to niezła z polskiego i języków. Ślepy fart i Opatrzność wysłały mnie na właściwe studia, gdzie wyszlifowałam umiejętności i skończyłam jako tłumaczka. Książek, tak dla jasności. A dla jeszcze większej jasności, nazwanie niektórych tekstów, które tłumaczę, książkami, to zbytek łaski. Nie jestem ani tak dobra, ani tak ambitna, żeby brać się za Literaturę przez duże L. Literaturę przez L małe też rzadko tykam. Specjalizuję się w – uwaga, uwaga – grach komputerowych i fanfikach do tychże gier. O ile granie jeszcze mogę zrozumieć, to za Chiny nie łapię, po cholerę ktoś miałby czytać książkę opisującą grę. Ale co tam – nie będę darowanemu źródłu utrzymania w zęby zaglądać.

Ale wracając do ad remu: tłumaczyłam sobie radośnie te gry i fanfiki przez parę lat. Czasem trafiały się prawdziwe perełki, czasem gnioty straszliwe. Nie mnie oceniać, mnie to przełożyć z ichniego na nasze. Ale jakbym obojętnie do tego nie podchodziła, coś mi we łbie zostaje. Jakieś tam skrawki fabuły, nazewnictwo, obrazki…

Continue reading „Bestie”

Posted in Bez kategorii

Podatek: reaktywacja

 

– Żaby mówią, że lans to podstawa – oznajmił wodnik Ślipak, naciągając mocniej na twarz kaptur od bluzy. Strojem nie wyróżniał się specjalnie spośród siedzących przy stolikach ludzi, no może tylko miał pewne braki w zakresie wzrostu.

Nie miało to zresztą znaczenia, bo mało kto zwracał uwagę na bliźnich. Większość klientów niedawno otwartego centrum handlowego skupiała się na sklepach albo na jedzeniu nabytym w jednym ze znajdujących się na najwyższym piętrze barów.

Ślipiak właśnie tam siedział, rozparty na niewygodnej pseudokanapie, nad ogromną kanapką „ze wszystkim”. Naprzeciw niego, na zgrabnych i o wiele wygodniejszych od kanapy krzesłach siedzieli Jens i Monika, poborcy podatkowi. Oboje ubrani byli w niebieskie dżinsy, dziewczyna miała czarny żakiet z wpiętą maleńką stokrotką, mężczyzna czarną marynarkę. Już z daleka czuć ich było skarbówką, ale taką, z którą przeciętny człowiek z rzadka miał do czynienia. Rozmówcy wodnika pracowali dla tego DRUGIEGO Urzędu Skarbowego, i zamiast VATu, CITu i tym podobnych zajmowali się pobieraniem podatków od magii.

Continue reading „Podatek: reaktywacja”

Posted in Bez kategorii

Skąd odeszły bazyliszki

(Fahrenheit nr 56)

 

Rozmowa była trudna. Oczywiście Kruczka nie spodziewała się niczego innego. Takie rozmowy zasadniczo nie były łatwe. Nie przepadała za nimi, ale nie mogła na nie nic poradzić. Z bliżej nieznanych przyczyn kadrowym nigdy nie wystarczało CV, zawsze musieli zadawać głupie pytania.

Tak jak ten, który siedział teraz przed nią. Był pulchniutki, nabity w sobie i młody, w wieku Kruczki albo nawet młodszy. A może tylko tak wyglądał przez tę nadwagę. Okrągła twarz przywodziła na myśl chłopca rozpieszczanego przez babcie i ciocie, ale okrągłe paluszki, którymi ściskał CV Kruczki, sugerowały, że babcia była tylko jedna i wołali ją Jaga.

– A więc… – kadrowiec odchrząknął.

Kruczka od razu wiedziała, że ma do czynienia z nowicjuszem. Pewnie dopiero co zrobił magisterkę, a dyrekcja od razu go złapała i rzuciła na głębokie wody. Kruczka osobiście nie rozumiała, dlaczego starszyzna tak się podnieca trzema literkami przed nazwiskiem swoich pracowników. Nie rozumiała, ale zapisała się na studia zaoczne, choć uważała, że kwalifikacji, jakich wymaga jej zawód, nie można zdobyć na uniwersytecie. Niestety, to nie ona decydowała o polityce zatrudnienia firm, a jej profesja, chociaż rzadka i pożądana, nie zostawiała wielkiego wyboru co do potencjalnych pracodawców.

Jaś, jak go nazwała w myślach, zapatrzył się desperacko w jej CV, szukając punktu zaczepienia. O coś musiał przecież zapytać.

– A więc… zaczynała pani od jednorożców?

Continue reading „Skąd odeszły bazyliszki”

Posted in Bez kategorii

Prawdziwa miłość

(Science Fiction nr 30)

 

Szał przychodził nocą, kiedy barona otaczała ciemność, zwodnicza, niebezpieczna, zbyt wiele obiecująca. Patrząc na księżyc i gwiazdy baron wył jak zwierzę, drapał ściany, rwał gobeliny. I niepomny na napomnienia wylęknionych kapłanów, składał przysięgi i wzywał moce ciemności na pomoc. Być może umarłby w swoim pięknym zamku, pośród pięknych rzeźb i drogich obrazów, gdyby nie odpowiedź jakiej udzielił mu mrok.

 

Odpowiedź przybyła do Isalastu prawie w samo południe. Przyjechała na kasztanowym koniu, który wyglądał na bardzo zmęczonego. Nie wzbudziła wielkiego zainteresowania, ale też nie przeszła nie zauważona. Do miasta przybywało wielu pielgrzymów, niektórzy zwyczajni, niektórzy pokręceni na wszystkie strony.

Przybyła nie wyglądała na pokręconą. Nawet w Isalaście widywano kobiety ubrane w męskie stroje, więc nikt na nią oczu nie wytrzeszczał. Jeśli wolą jej było chodzić w zielono-fioletowym kubraku i takich nogawicach, mieszkańcom było nic do tego. Mądrzy ludzie ocenili, że jej strój zbyt porządny jest na zbiega czy zbója, ale zbyt skromny jak na ekscentryczną arystokratkę. Siodło też miała skromne, zwyczajne, a koń wyglądał na starą chabetę, trzymaną raczej z sentymentu niż dla pożytku. Przy pasie, a był to zwykły pas, nie jakieś wymyślne cudo, miała chudą sakiewkę i krótki sztylecik. Nosiła tez miecz, który wydawał się zbyt wielki dla drobnej dziewczyny. Rękojeść miecza była ciasno przewiązana kolorową chustą, powiewającą na wietrze. Wiatr potargał też dziewczynie włosy, brązowe, przetyka pasemkami koloru czystego złota. Miała je krótko ścięte, tak że nie sięgały ramion, ale były wystarczająco długie, żeby ukryć jej twarz przed ciekawskimi spojrzeniami. Spomiędzy loków błyszczały brązowe oczy.

Continue reading „Prawdziwa miłość”

Posted in Bez kategorii

Zasady tajemnic

(Esensja nr 8(XXIX)/2003)

 

Deszcz siąpił niemiłosiernie, waląc kanonadą kropli w okiennice gospody. Co jakiś czas rozlegały się grzmoty, a przez szpary między deskami błyskało dzikie światło błyskawic. Klienci spożywali swoje posiłki, tocząc rozmowy półgłosem, jakby obawiali się, że burza usłyszy ich i wytropi. Przy stole w najdalszym kącie siedziały dwie osoby w płaszczach z kapturami, różniące się od pozostałych przede wszystkim rozmiarami. Większość klientów przypominała wielkością bardziej młode dobrze wypasione byczki niż ludzi. Dwójka pod ścianą wyglądała przy nich jak wychudzone krasnoludki.

Jedna z tych dwóch osób była trzynastoletnim piegowatym chłopcem, który burczał niezadowolony nad swoją miską gulaszu.

– Dlaczego ja nie mogłem iść popatrzeć sobie na wojnę? Tygrys chciał mnie zabrać. Dlaczego ja nie mogłem, a puściłaś Amadeusza? Przecież ja jestem bardziej odpowiedzialny. I wcale nie kapryszę ani nie broję. Ale mnie nie puściłaś. Założę się, że wiem dlaczego. Bo mógłbym się nabawić militaryzmu, heroizmu albo jakiegoś innego paskudnego choróbska, a Amadeusz będzie tylko wyrywał ludziom miecze i zakopywał je pod jakimś drzewem.

– To ma o wiele głębsze psychologiczne uzasadnienie – powiedziała siedząca naprzeciw niego dziewczyna. – Ale jeśli odjąć wszystkie fachowe wyrażenia, to w gruncie rzeczy masz rację.

Continue reading „Zasady tajemnic”

Łowy

(Esensja nr 7(XXIX)/2003)

 

Ach, jak wspaniale jest żyć

z antałka wino pić,

przemierzać cały świat,

nie zważać na upływ lat,

zobaczyć miejsc tysiące,

w nich panny z emocji drżące…

– Czy możecie się zamknąć? – poprosił Romboid Łowca Potworów znękanym głosem.

Trzech bardów jadących na osiołkach spojrzało na siebie, kiwnęło głowami i jednocześnie nabrało tchu.

Jak wiatr niesie wieść

przez wzgórz pasm sześć,

z ust nowinę wyrywa,

imię tak znane wzywa,

oto przybywa!

Romboid Łowca Potworów,

on ocali naaaaaaaaas…

– Nie chodzi mi o to, żebyście śpiewali o mnie – przerwał im Romboid. – Chcę żebyście w ogóle przestali śpiewać.

Trzej bardowie spojrzeli na niego podejrzliwie.

Continue reading „Łowy”

Laser Alladyna

(Esensja nr 7(XXIX)/2003)

 

Poprzez niezmierzone głębie przestrzeni kosmicznej leciał „Odkrywca”, najnowszy statek Zjednoczenia Planet, duma i oczko w głowie dowództwa floty. Gwiazdy jak zwykle świeciły, czasami jakaś kometa przelatywała, rozsądnie podążając w inną stronę, a kapitan „Odkrywcy” ponuro spoglądał w dno fiolki z tabletkami uspokajającymi najnowszej generacji. Od pewnego czasu medytacje przestały mu wystarczać i musiał sięgać po silniejsze metody wyciszenia. Zastanawiał się co zrobi, kiedy przestaną mu wystarczać środki farmakologiczne. Zawsze mógł się jeszcze upić, nawet jeśli było to całkowicie sprzeczne z jego naturą.

Jeszcze pół roku temu kapitan był świetnym oficerem, rozsądnym, szanowanym przez podwładnych, ostatnim okazem prawdziwego dżentelmena. Potem otrzymał wspaniałą szansę dowodzenia „Odkrywcą” i od tej chwili zdążył już nabawić się depresji, psychozy, lekoholizmu, pracoholizmu, a za zakrętem czekał alkoholizm.

Na początku wszystko zapowiadało się świetnie: zróżnicowana załoga, świetny statek, idealna harmonia gatunków, ras i płci. Wszyscy równi i zjednoczeni w misji odkrywania galaktyk. A potem okazało się, że oficer łącznościowy i jego podwładni mają skrzela i trzeba było zalać dla nich kilka pomieszczeń. Dwa dni później Tameranin pokłócił się z Rofinim o to, czy używanie trzeciej nogi przy grze w piłkę nożną jest zgodne z przepisami. Kucharz był Pinianinem i miał specyficzne poczucie smaku, a prawdę mówiąc nie miał go w ogóle. Jeden z mechaników, Imarin wzrostu siedemdziesięciu centymetrów, zaklinował się w dyszy silnika. Jeden z Bofarian zagapił się i jego ciało, będące w stanie ciekłym, rozpłynęło się po statku. Do dzisiaj wydłubywali go ze szczelin, żeby złożyć z powrotem. Główny mechanik, Txlit, w krytycznym momencie zaczął pączkować i przez krótki czas istniał w trzech osobach. Potem jeden z niego zdezerterował i podążył w ślad za pirackim statkiem „Pirania”, który akurat miał wakat na stanowisku mechanika.

Continue reading „Laser Alladyna”

Statystyka magii

(Esensja nr nr 10 (XXI)/2002)

 

Porządny rycerz powinien mieć tak ze dwa metry wzrostu, potężne bary, byczy kark, parę kilo muskułów poupychanych w różnych miejscach i możliwie olśniewającą aparycję. Takie elementy jak średnia inteligencja, mierne poczucie humoru, mania prześladowcza i romantyczne spojrzenie na świat nie zawsze są uwzględniane w opisach. Ale te cechy dotyczą każdego typowego rycerza.

Magowie powinni być egocentryczni, samolubni, natchnieni i żądni mocy. Powinni działać z rozmachem. Mało kto wspomina o oślim uporze i umyśle ściśle ścisłym. Ale prawie każdy mag taki jest.

Statystycznie rzecz biorąc statystyczny rycerz ma ze statystycznym magiem tyle wspólnego co butelka z kalafiorem.

Nie wszyscy wierzą w statystyki.

Musiałek lord Wężogrodu uważał je za mało istotny element krajobrazu. Rzecz jasna wiedział czym, mniej więcej, były i do czego, mniej więcej, służyły. Po prostu, gdy obmyślał fortel mający pomóc mu w dostaniu się do zamku wroga, wiedza o statystycznym powodzeniu tego typu przedsięwzięć niekoniecznie była mu niezbędna. Musiałek zgadzał się z twierdzeniem, że wiedza jest potęgą. Zwłaszcza, kiedy dotyczyła ona tajnych przejść do rzeczonego zamku.

Continue reading „Statystyka magii”

Kocha? Lubi? Szanuje???

(Esensja nr 9 (XXI)/2002)

 

Drzewa były zielone, łąki obsypały się kwiatami, a Herbert robił się niezadowolony. Miał zostać bohaterem, i to wyszkolonym przez samego boga wojny. Tylko że nauka odbiegała od oczekiwań, jakie sobie wyrobił na podstawie wysłuchiwanych od dzieciństwa legend. Miecze były za ciężkie, żeby mógł je podnieść, zbroje okazały się niewygodne, zwłaszcza kiedy trzeba było w nich walczyć. Kontakty z potworami ograniczały się do karmienia Amadeusza, przekonywania Amadeusza, że posągi nie są do jedzenia, mycia Amadeusza, kiedy się ubrudził i uciekania przed Amadeuszem, kiedy ten miał ochotę się bawić. W roli złych duchów, z którymi Herbert mógłby się zmagać, występował Syk, który w przerwach pomiędzy robieniem na złość mieszkańcom wioski chętnie grywał w karty. Gra w karty była zresztą umiejętnością, którą Herbert opanował najlepiej. Ale i tak Tygrys zawsze wygrywał. Czasami pojawiała się Iskierka, która oprócz Amadeusza zazwyczaj przywoziła ze sobą jakieś kłopoty. No i był jeszcze Stokrotka, który bardzo chętnie udzielał porad niezbędnych w życiu wojownika, jak: zawsze patrz, czy to na czym stoisz nie ma zębów, jeśli nie umiesz wystarczająco szybko zrzucić zbroi podczas ucieczki, to się naucz i podstawą walki jest świadomość, ze gdzieś są tylne drzwi, przez które możesz uciec.

Mimo to życie było bardzo ciekawe. Zwłaszcza w takie miłe, ciepłe poranki, kiedy Tygrys jeszcze spał, Amadeusza i Iskierki nie było, Stokrotka spędzał czas w jakimś spokojnym zamku, Syk gdzieś zniknął, a Herbert mógł w spokoju pójść na ryby, nie wysłuchując komentarzy, że to nie jest zajęcie dla wojownika, że to typowy objaw nieprzystosowania społecznego, albo że ryba ma za dużo ości i jedzenie jej jest ryzykowne. Nikt też nie próbował aportować jego wędki. Mógł spokojnie usiąść nad rzeką, nad którą mieszkańcy wioski bali się chodzić mówiąc, że tam straszy, wyciągnąć wędkę i rozkoszować się spokojem. Chwilowym, jak się zaraz okazało. Z pobliskich zarośli dochodziło coś jakby skrzekliwe buczenie. Herbert odłożył wędkę i podszedł do krzaków. Nie bał się. Był na to zbyt ciekawski, a poza tym zdążył się już przyzwyczaić do najdziwniejszych stworzeń i zdarzeń. Na przykład do smoków aportujących czarodziejskie kielichy.

Continue reading „Kocha? Lubi? Szanuje???”

(Nie)Szczęśliwy traf

(Esensja nr 8 (XX)/2002)

 

Przy drodze stało drzewo. Duże, stare i na wpół martwe. Biorąc pod uwagę, że droga przechodziła przez las, nie było w tym nic dziwnego. O wiele dziwniejsza była jedyna, poza gromadą korników, lokatorka tego drzewa. Miała około pół metra wzrostu, lekko wytrzeszczone oczy, dużo czerwonych piórek i chrypkę. Kiedyś była najpiękniejszą księżniczką w okolicy. Obecnie – zmarzniętą i lekko przeziębioną papugą.

Na drzewo zaczęły spadać pierwsze płatki śniegu. Papuga westchnęła zrezygnowana i schowała się do dziupli. O wiele rozsądniej zrobiłaby, przenosząc się w jakieś cieplejsze okolice, ale nie chciała zbytnio oddalać się od swojego zamku. Szczerze mówiąc, kilka dni temu oddaliła się na krótką wycieczkę po okolicy i od tej pory nie mogła znaleźć drogi powrotnej. Mimo, że była ptakiem, zachowała odpowiednia dla księżniczki orientację w terenie. Prościej mówiąc – żadną. W końcu księżniczki nie są od tego, żeby umieć trafić z powrotem do domu. Dlatego książęta zawsze doskonale dają sobie radę na nieznanych terytoriach… Ich zadaniem jest doprowadzić zagubione księżniczki do domu i, w miarę możliwości, ożenić się z nimi. Ale cóż począć. Niektóre księżniczki mają pecha.

Continue reading „(Nie)Szczęśliwy traf”

Wielka wyprawa małej Żaby

(Science Fiction nr 12)

 

Życie potrafi człowiekowi spłatać naprawdę paskudnego figla. Jestem tego żywym przykładem. Ot, żyłam sobie spokojnie w małej wiosce pod lasem, w której książęta tradycyjnie szukają sobie żon. Każda dziewczyna ma określone przeznaczenie. Albo ona, albo któraś z jej córek, wnuczek itd. zostanie królową i będzie miała syna, który przyjedzie do wioski po swoją żonę.

No i niby wszystko jest proste i jasne, ale ja zawsze miałam pecha. Jestem najmłodszą, trzynastą córką kowala. Moja matka miała straszne ambicje i koniecznie chciała, by któraś z jej córek została królową. Kiedy ja przyszłam na świat, była właśnie zajęta przygotowaniami do ślubu mojej najstarszej siostry z jakimś hrabią. Z tego wszystkiego zapomniała mnie nazwać, więc wszyscy wołali na mnie brzdąc albo żaba. I tak zostało. No więc na imię mam Żaba.

We wszystkich bajkach najmłodsze córki są zazwyczaj najpiękniejsze, najmilsze, najgospodarniejsze itd. Nic podobnego! Mam jasne włosy (to rodzinne), ale zamiast układać się w loki zawsze były proste, więc pewnego dnia matka postanowiła je zakręcić. Wezwała na pomoc wioskową czarownicę. Tak naprawdę to ona wcale nie jest czarownicą. Tylko udaje. Jedyne co umie przyrządzić to mikstura na przejedzenie i ta straszna maź, która miała zakręcić moje włosy. Efekt z tego taki, że teraz na głowie zamiast linii prostych mam kąty proste. Na początku czułam się trochę dziwnie, ale już się zdążyłam przyzwyczaić.

Mam też wielkie zielone oczy, tylko że one zamiast lśnić zielenią łąk i lasów przypominają dwa zamulone bajorka. Na samym środku mojej twarzy znalazł sobie miejsce zadarty, piegowaty nos. Jak widać nie lśni ode mnie blask nieziemskiej urody.

Continue reading „Wielka wyprawa małej Żaby”