„Tobie się uda” – premiera 10 maja

Tobie się uda

(SQN 2023)

 

Nic tak nie komplikuje małżeństwa jak niespodziewany trup…

I nic tak nie cieszy, jak romkrymkom na wiosnę.

 

https://bit.ly/tobie-sie-uda-milena-wojtowicz

 

Iwona Borkowska miała prestiżową pracę, atrakcyjnego męża, interesujące hobby i urodę z kategorii tych oszałamiających. Jednak wbrew temu, co myśleli sąsiedzi, ciotka jej męża, a także policja – nie miała kochanka. Ani jednego.

Posądzenie o romans i nagła śmierć sąsiada Iwony – bardzo atrakcyjnego, ale aktualnie bardzo martwego – wywracają do góry nogami jej uporządkowane życie i zmieniają je w karuzelę absurdalnych zdarzeń.

Na szczęście Borkowska może liczyć na wsparcie swoich przyjaciółek. Jedną z nich jest Celina Nowacka, która znowu wplątuje się w sytuację bez wyjścia. Razem na pewno uda im się pokonać plotki, tajemniczego mordercę i wścibstwo ciotki Anatolii.

Tobie się uda to lekka opowieść żartobliwie kryminalna. Ta książka jest jedną z tych, które czyta się ekspresowo, ale z nieschodzącym z ust uśmiechem!

 

Premiera 10 maja

 

Vice Versa już w sprzedaży

Nowa powieść już w sprzedaży!

 

Drugi tom serii o nienormatywnych z przymrużeniem oka!

 

Niektórzy podpisują cyrograf, Żaneta Wawrzyniak podpisała umowę szkoleniową z PS Business Consulting. Nikt wcześniej nie wspomniał, że oprócz studiów i pracy będzie też miała dwójkę nienormatywnych mentorów. A za rogiem czekają już szamani, wilkołaki, łowcy potworów (tym razem prawdziwi!) i Złoty Cuś, którego koniecznie trzeba uratować. Tylko kto uratuje przed tym wszystkim Żanetę?

 

Bo częściowo magiczny, a częściowo „normatywny” świat, jaki udało się stworzyć Milenie Wójtowicz w cyklu o Sabinie, Piotrze i Żanecie, to idealna odtrutka na toksyczność dnia codziennego.

– Fahrenheit.net.pl

 

Przezabawny misz-masz gatunków. Mamy tu urban fantasy z przymrużeniem oka, umowny kryminał, pastisz paranormalnego romansu i powieść obyczajową
– oficjalna recenzja z portalu lubimyczytac.pl
Milena Wójtowicz była jedną z najlepiej rokujących debiutantek na łamach kultowego „Science Fiction”. Od tamtej pory każdą nową książką udowadnia swój potencjał.
– Robert J. Szmidt, redaktor naczelny Science Fiction, autor cykli Pola dawno zapomnianych bitewSzczury Wrocławia

 

Lekko, zabawnie, kompletnie inaczej – Milena Wójtowicz nawet o BHP i morderczej strzydze potrafi pisać z humorem. Polecam!
– Aneta Jadowska, autorka Dory Wilk, NikityGarstki

 

O Bogowie, jak mi brakowało Mileny Wójtowicz. Nie pamiętam, i piszę to całkowicie szczerze, kiedy ostatni raz tak się śmiałam i cieszyłam przy książce, a niektóre fragmenty czytałam nawet kilkakrotnie, by rozkoszować się każdym słowem.
– secretum.pl

 

To była bardzo przyjemna fantastyka z kryminalnym posmakiem i toną śmiechu, dokładnie to, co chciałabym czytać na plaży w upalny dzień. I każdemu polecam.
– efantastyka.pl

 

Milena Wójtowicz od pierwszej strony serwuje nam humorystyczno-paranormalny koktajl Mołotowa.
– zazyjkultury.pl

 

„Post Scriptum” powinno mieć na okładce ostrzeżenie – uwaga grozi niekontrolowanym śmiechem, przydatne zwłaszcza kiedy czytamy w środkach komunikacji oraz na przykład na przystankach gdy współpasażerowie lub przechodnie patrzą na czytelnika ciut podejrzliwie.
– takijestswiat.blogspot.com

Dobre wieści dla czytelników

 

Wróciłam…

Umowa podpisana, nowa książka już w 1/3 gotowa, ukaże się w 2018 roku.

A jak skończę z tą nową, to zabieram się za Wrota 3.

Podatek – tomu drugiego nie ma i nie będzie, dla tęskniących za żabami * jest epilog dostępny na stronie;

Wrota 3 – w kolejce za nową*;

Załatwiaczka 2 – będzie, jest w odległych planach, czyli zacznę się nad nią zastanawiać tak mniej więcej za rok – na miejsce w arkuszu (tak, mam arkusz, a nawet Arkusz z Planem) jeszcze się nie załapała;

_______________
* Pisanie o niej per „nowa” mi nie pasuje, bo mam skojarzenia z Planetą Małp, a słowo daję, żadnej małpy tam – jeszcze – nie ma. A sama o nowej powieści myślę i mówię „książka o BHP” – bo zaczęło się od tego, siedziałam na wykładzie o skażeniach chemicznych i nagle spłynęła na mnie myśl odkrywcza i niepokojąca: czy taki dajmy na to sztylet ofiarny wystarczy po użyciu wrzucić na przykład do autoklawu, czy na wszelki wypadek lepiej jeszcze zdezynfekować na okoliczność obecności ektoplazmatycznej? I czy w ogóle ktoś takich przeciętnych kultystów uświadamia, że autoklaw to jest absolutnie niezbędny element każdego szanującego się i bezpieczeństwo swoich wyznawców miejsca kultu

Polcon 2012

W przyszły weekend będę na Polconie – wg wstępnego planu w sobotę o 18.00 wezmę udział w panelu o stanie polskiej fantastyki, w niedzielę o 10.00 poprowadzę panel „Będąc młodym autorem”, a o 13.00 opowiem o sabatach czarownic.

Do zobaczenia. :)

Autor kontra dzieło kontra autor…

Na początek link do wpisu na blogu Kuby Ćwieka. Przeczytałam i poczułam potrzebę uzewnętrznienia się. A że blogasek ostatnio odłogiem leżał…

Zawsze (tzn. od chwili, kiedy na bazie doświadczeń własnych zdobytych z obu stron barykady doznałam olśnienia) twierdziłam, że to co zostało napisane (POV autora), a to co zostało przeczytane (POV czytelnika) to dwie zupełnie odrębne, a niekiedy wręcz niezależne od siebie sprawy – nawet jeśli chodzi o jedną książkę.

Przerobiłam to na własnych książkach. Od Czytelników dowiedziałam się, że bohater raz puszczony w świat wędruje po świecie sam i zawiera nowe przyjaźnie (albo robi sobie wrogów) z powodów, o jakie bym go/jej nigdy nie podejrzewała. Parę razy miałam wręcz ochotę rwać włosy z własnej osobistej głowy kiedy usłyszałam, jak sobie cholernik poczynał.

Ale cóż – wymyśliłam powieść/opowiadanie, wychowałam jak się dało, puściłam w świat. Było trzymać w szufladzie*, to nie było by kłopotu, a tak to już po ptokach.

Jeśli od kogoś słyszę, że spodobała się jemu/jej książka, to zwykle odpowiadam „to miło”, czy coś w tym stylu. Jeśli słyszę, że książka była do kitu, to mam ochotę odpowiedzieć to samo – w końcu ktoś zadał sobie trud, przeczytał, może nawet kasę wydał, wyrobił sobie zdanie. Konstruktywną krytykę i uwagi padające z obu końców osi upodobań, cenię, próby udowodnienia, że książka jest do dupy, bo „jakby była fabuła jak u X, a ten bohater byłby bardziej jak Y, to może było by lepiej, ale tak właściwie to ja w ogóle to nie lubię tego typu poczucia humoru”, subtelnie mówiąc olewam. Na samym początku bolały, tak samo jak bolała redakcja – jedno i drugie traktowałam jak zamach na własne święte dzieło. Cóż, z mrzonek wczesnoaŁtorskich się wyrasta, a skorupę można sobie wyhodować ;).

Na koniec przyznam, że egocentrycznie lubię dyskutować o własnych książkach – ciekawość mnie zwyczajnie zżera. Przede wszystkim badam szumy na kanale komunikacyjnym – z książką jest jak z głuchym telefonem, a zadaniem autora jest bezustanne udoskonalanie pośredników. Jeśli dowiem się, że coś zostało odebrane dokładnie tak, jak chciałam, to przyznaję bez bicia, puchnę z dumy i samozadowolenia. Jeśli czegoś nie udało mi się w ogóle przekazać, to trzeba łapać za śrubokręt i poprawiać krótkofalówkę.

Poza tym, jak wspomniałam, od Czytelników można się dowiedzieć zaskakujących rzeczy. Czasem dostrzegą (właściwie powinnam pisać: dostrzeżecie) coś, co mnie by umknęło, możliwość, którą warto rozwinąć, coś w danej postaci, co aż się prosi o głębszą eksploatację. Nigdy nie będę w stanie spojrzeć na to, co napisałam i stworzyłam jak ktoś stojący z zewnątrz.

Aktualnie (od dłuugiego czasu) mam na warsztacie Wrota 3. I przyznam, że jeden z wątków w trzecim tomie w ogóle by się nie pojawił, gdyby nie uwaga jednej z Czytelniczek. Kiedy przeczytałam, co mi napisała, najpierw się zdziwiłam. Potem zaczęłam zastanawiać. Wzięłam to pod uwagę czytając jeszcze raz tom 1 i 2** i uznałam, że właściwie to ona ma trochę racji…

 

*Archaiczna forma folderka w komputerze, w której kiedyś przechowywało się wypociny
**Szczęśliwi są pisarze, którzy pamiętają dokładnie, co wcześniej napisali – ja do nich nie należę, więc czytam swoje własne książki regularnie: żeby wiedzieć co piszę i żeby wiedzieć o co mnie na autorskich pytają.

 

P.S. A Hobbesa mam własnego, osobistego. I na pewno nie jest urojeniem, choć jak na pluszaka przystało, troszkę bywa milczący. Ale nie wątpię, że posiada nader skomplikowane życie wewnętrzne.

Jańcia i czerwonoarmista

Któregoś wieczora roku 1944 albo 1945, Jańcia z Myślakowic rozwiązywała zadania z matematyki. Nie sama, razem z nią nad równaniami głowił się żołnierz stacjonującej gdzieś w okolicy Armii Czerwonej. Często zaglądał do nich do domu, łaknąc pogawędki z ojcem Jańci, jedynym z nielicznych mówiących w okolicy po rosyjsku – 5 lat służby u cara zmusiło go do opanowania języka.

 

Żołnierz pochodził z Baku, zostawił tam dwóch synów, którzy zapewne tak jak Jańcia pilnie odrabiali zadane prace. Starszy chłopak miał szesnaście lat i czerwonoarmista zwierzył się ojcu dziewczyny, że marzy tylko o tym, żeby wojna się skończyła, zanim jego syna wcielą do wojska. On sam miał małe szanse na powrót do domu i dobrze o tym wiedział, ale niech chociaż syna to ominie…

 

Dziewczynka z Myślakowic co wieczór odrabiała zadania wybrane przez pana nauczyciela z wiejskiej szkoły, ponieważ umyślił on sobie, że wyśle kogoś ze swoich uczniów do nowo otwieranej szkoły średniej. Jego wybór padł na Felę, młodszą siostrę Jańci, ale wtrącił się najstarszy brat orzekając, że to Janka lepiej i szybciej się uczy.

 

Jańcia – choć formalnie nie skończyła szkoły podstawowej – została przez pana nauczyciela zapisana do szkoły średniej w Nowym Mieście, najprawdopodobniej na podstawie jakiegoś wystawionego przez pedagoga zaświadczenia. W 1945 roku skrupulatne przestrzeganie papierkologii nie miało, jak przypuszczam, sensu.

 

Zamieszkała u sióstr zakonnych i długo bała się odzywać na lekcjach, bo tam trzeba było mówić „po pańsku”, a nie tak jak w domu, gwarą. Miała szczęście trafić na nauczyciela z Warszawy, profesora Dawidsona, który doskonale wyłożył przestraszonym, nie do końca zorientowanym w meandrach matematyki uczniom podstawy.

 

To nie jest opowieść z początkiem i zakończeniem, ale zaledwie wycinek z życia. Usłyszałam wczoraj tę historię i postanowiłam, że tym razem zapiszę to, czego się dowiedziałam. Więcej – podzielę się tym ze światem, czy świat tego chce czy nie. Nie wiem co się stało z czerwonoarmistą. Nie wiem, jakie były wcześniejsze i dalsze losy pana Dawidsona – był warszawskim Żydem, więc pewnie i w trakcie wojny i potem przeżył niejedno. Jańcia skończyła szkołę średnią, potem szkołę dla nauczycieli, poślubiła kolegę z pracy, urodziła dwie córki, a po kilkudziesięciu latach wróciła na studia i zdobyła tytuł magistra.

 

Wczoraj przy wielkanocnym śniadaniu podzieliła się tą pocztówką ze swojego życia ze mną – swoją wnuczką. A ja uznałam, że trzeba o nich wszystkich – żołnierzu z Baku, profesorze z Warszawy i panu nauczycielu z Myślakowic – pamiętać.

Załatwiaczka 2 – wyjaśnienie

Będzie.

 

Nie mam pojęcia kiedy, bo pisanie tej książki z różnych powodów idzie mi jak po grudzie. Najpierw kłody pod nogi rzucały mi warunki zewnętrzne, teraz się męczę jak nieboskie stworzenie z przyczyn wewnętrznych, bo zwyczajnie tej baby nie lubię. I nie mam pojęcia od której strony ją ugryźć, żeby jej moim nielubieniem za bardzo nie skrzywdzić, ale też siebie przy pisaniu nie zamęczyć. Liczę, że pewnego dnia po prostu doznam iluminacji i od kopnięcia wena* wszystkie moje problemy znikną.

 

Ale drugi tom będzie. Pal licho podpisaną umowę, Czytelnikom jestem to winna.

 

Więc warczę i piszę. Co jakiś czas robię sobie przerwy na coś przyjemniejszego, co wydłuża co prawda proces powstawania Załatwiaczki, ale za to przynosi plon w postaci opowiadań i stanowi coś w rodzaju twórczego urlopu.

 

Obiecuję się spowiadać z postępów – w ramach motywowania samej siebie. :)

 

*Wenę płci żeńskiej zostawiam poetom tudzież pisarzom płci odmiennej od mojej.