Podatek: reaktywacja

 

– Żaby mówią, że lans to podstawa – oznajmił wodnik Ślipak, naciągając mocniej na twarz kaptur od bluzy. Strojem nie wyróżniał się specjalnie spośród siedzących przy stolikach ludzi, no może tylko miał pewne braki w zakresie wzrostu.

Nie miało to zresztą znaczenia, bo mało kto zwracał uwagę na bliźnich. Większość klientów niedawno otwartego centrum handlowego skupiała się na sklepach albo na jedzeniu nabytym w jednym ze znajdujących się na najwyższym piętrze barów.

Ślipiak właśnie tam siedział, rozparty na niewygodnej pseudokanapie, nad ogromną kanapką „ze wszystkim”. Naprzeciw niego, na zgrabnych i o wiele wygodniejszych od kanapy krzesłach siedzieli Jens i Monika, poborcy podatkowi. Oboje ubrani byli w niebieskie dżinsy, dziewczyna miała czarny żakiet z wpiętą maleńką stokrotką, mężczyzna czarną marynarkę. Już z daleka czuć ich było skarbówką, ale taką, z którą przeciętny człowiek z rzadka miał do czynienia. Rozmówcy wodnika pracowali dla tego DRUGIEGO Urzędu Skarbowego, i zamiast VATu, CITu i tym podobnych zajmowali się pobieraniem podatków od magii.

Swego czasu Ślipiak pracował z nimi, i tworzyli całkiem zgrany zespół: rusałka, mag i wodnik – na nich nie było mocnych. Jednak kariera urzędnicza okazała się niewystarczająca dla tak bujnej osobowości, jaką posiadał Ślipiak, i dla ambicji, które z kolei posiadały jego żaby.

Z żabami był lekki problem. Każdy szanujący się wodnik powinien mieć żaby. Fakt. Ślipiaka długo nie było na to stać, a kiedy wreszcie załapał fuchę w urzędzie i zaczął obrastać w piórka, udało mu się dwie zdobyć. Tylko dwie… Ech, krążyły opowieści o całych chórkach żab kumkających wieczorami w wodniczych stawach.

Ślipiak niekiedy zastanawiał się, jak te wodniki sobie z takim chórkiem całym dawały radę. On miał dwie – tylko dwie – i problemów od cholery, albo i więcej. Jego żaby miały wizję, a nawet WIZJĘ tego, jaki powinien być idealny wodnik. I Ślipiaka siłą, a niekiedy pochlebstwem skłaniały do uwierzenia, że on jest prawie, ale to prawie ideałem, tycio tyciuteńko mu brakuje, i gdyby tylko…

To „gdyby tylko” okazało się całkiem spore i doprowadziło skromnego wodnika ze Skarbówki do pozycji wschodzącej gwiazdy hiphopu. Yo!

– I z powodu lansu nie mogliśmy pójść do normalnej knajpy? – skrzywił się Jens. Jak dla niego, miejsce nie było wystarczająco snobistyczne. Spod zmarszczonych brwi rozglądał się wokoło, gładząc starannie przystrzyżoną brodę.

Monika nie wydawała się mieć takich obiekcji. Rybny fast food był wszystkim, czego jej było do szczęścia potrzeba. Oczywiście w oczach ortodoksów rusałka wcinająca krążki z kalmarów mogłaby zahaczać o kanibalizm, ale… kto by się tam przejmował.

– Żaby mówią, że mam się lansić – powtórzył Ślipiak.

– A właśnie, gdzie one są? – zainteresowała się Monika.

– Na zakupach. Mówią, że imidż to podstawa.

– A myślałem, że lans… – mruknął pod nosem mag, za co zarobił od rusałki kopniaka pod stołem. Monika zawsze była zdania, ze w burzliwy związek żab i wodnika nie należy się mieszać, bo już oni sami sobie poradzą.

Jak na razie, radzili sobie dobrze, w każdym razie na polu twórczo–biznesowym. Ślipiak, z towarzyszeniem wiernego, zazdrosnego i zarządzającego przedsięwzięciem chórku, nagrał już dwie płyty, dał kilkadziesiąt koncertów, zakręcił się nawet przy jednym z misyjnych widowisk p.t. „odgrzejmy stare przeboje” w telewizji, a także spędził dwa miesiące na angielskim zmywaku, zostawiając w kraju zszokowane jego buntem żaby, i parę zerwanych kontraktów.

Bunt skończył się raz dwa, ledwo żaby poleciały na wyspy jednać się ze swoim gwiazdorem. Godzenie się było ponoć wyjątkowo łzawe, i zaowocowało trasą koncertową po, tak zwanym, siedemnastym województwie.

Trasa się skończyła, żaby gotowe były znowu się lansić na ojczystej ziemi, a Ślipiak, lekko zmęczony, z nostalgią wspomniał beztroski czas pracy w urzędzie. Magowie, mafia, demony, wampiry… Luzik, normalnie luzik.

Ledwo postawił stopę na Okęciu, już dzwonił do starych druhów, i zaraz potem gnał do Lublina, by spotkać się z nimi na starych śmieciach. Na nowych śmieciach, właściwie, bo w centrum handlowym jeszcze nigdy nie był. Żaby też nie, i właśnie to nadrabiały. Od dwóch godzin odbywały wycieczkę krajoznawczą po sklepach, a Ślipiak wylewał żale… tfu, opowiadał co słychać, Monice i Jensowi.

Westchnął głęboko.

– A co u was? – zainteresował się.

– Wiesz, jak to w Urzędzie – wzruszyła ramionami Monika. – Tu jakiś podatek pobrać, tu odsetki, tu się z centralą użerać…

– Skoro o podatku mowa – Jens sięgnął pod stół, gdzie ni stąd, ni zowąd pojawiła się czarna aktówka. Mag położył ją na stole i pstryknięciem placów otworzył szyfrowe zamknięcie.

– Ludzie patrzą – upomniała go rusałka. Wsunęła za ucho kosmyk brązowych włosów i rozejrzała się po części restauracyjnej, czy aby nikt nie zwrócił na nich zbytniej uwagi. Nie miała się czym martwić, magiczne sztuczki nie miały szans w starciu z kurczakiem w panierce.

Jens wyciągnął z teczki gruby plik papierów.

– Co my tu mamy… Korowodowa obsługa tras koncertowych… uroki… Aktywność magiczna na polu muzycznym… Wyjazd zagraniczny… Podwójne opodatkowanie, obawiam się… Krótko mówiąc: tak właściwie, to przyszliśmy po podatek. Ten drugi podatek.